Najpierw był medialny happening i symboliczny "liść za liścia". Pod drzwiami prezydenckiego gabinetu w imieniu Jacka Wójcickiego przyjął go sekretarz miasta, Eugeniusz Kurzawski. Z należytą powagą i wrodzoną dostojnością eksponował oryginalny eko-podarek, w mniemaniu miłośników przyrody - symbol dewastacji zieleni miejskiej. Miłość jest ślepa, eko-miłość najwyraźniej jeszcze bardziej, bowiem przymyka oko na ponad 4 tysiące drzew zasadzonych z inicjatywy magistratu. Widać w Gorzowie nawet drzewa każdy ma swoje, a drzewo drzewu nie równe.
Jakby liściem było mało, "Zieloni społecznicy" pogrozili też palcem, że za "protesty ekologów" zaproszą Wójcickiego na sądową wokandę. W medialny eter wpadła nawet podstawa prawna i inne paragrafy. Temat urósł do rangi konfliktu, żądano przeprosin, straszono sądem. Jak to zwykło bywać, zbyt mocno nadmuchany balon bardzo szybko pęka. I pękł, pozostawiając nieznośny dźwięk zielonego absurdu.
Nie będzie pozwu, nie będzie przeprosin i za przykładem ostatnich wyliczeń w jednym z wywiadów, byłego prezydenta Tadeusza Jędrzejczaka, "prawie jak Kononowicza" - nie będzie niczego. Trudno jednak nie dostrzec w działaniu członków Stowarzyszenia Zielone Miasto Gorzów, że więcej awantur wzniecili, niż drzew posadzili. Bardzo zielone mają metody na rozgłos.