Wbrew temu, co najwyraźniej wydaje się obu stronom dzisiejszej zmiany warty i wielu publicystom, wcale nie jest tak, że z budowaniem nowego rządu trzeba poczekać do dymisji starego. Art. 154. Konstytucji mówi jedynie, iż „Prezydent Rzeczypospolitej desygnuje Prezesa Rady Ministrów, który proponuje skład Rady Ministrów” i w żaden sposób nie określa terminu. Tak skonstruowany przepis pozwala, aby w dniu inauguracyjnego posiedzenia Sejmu nowy rząd zakończył – a nie rozpoczął – procedurę tworzenia. Co jest ze wszech miar godne zalecenia zwłaszcza, jeśli większość społeczeństwa z utęsknieniem oczekuje na odejście starego. Tak jest dzisiaj i tak było w roku 2001, kiedy swą misję kończył gabinet Jerzego Buzka.
Już jedenastego dnia po wyborach – 4 października 2001 – prezydent Kwaśniewski powierzył mi misję tworzenia rządu. Niespełna tydzień później na specjalnej konferencji prasowej przedstawiłem skład gabinetu in spe. Przyszli ministrowie nawiązali kontakt z ciągle pełniącymi swe konstytucyjne obowiązki członkami odchodzącego rządu, dzięki czemu proces przejmowania władzy odbywał się bez żadnych kłopotów. Nowa Rada Ministrów została zaprzysiężona przez prezydenta 19 października, cztery godziny po rozpoczęciu inauguracyjnego posiedzenia Sejmu i niemal natychmiast po dymisji rządu Buzka.
Do tak sprawnej zmiany warty oczywiście niezbędna jest dobra wola prezydenta. Nie da się ukryć, iż ja byłem w sytuacji daleko lepszej, niż Donald Tusk – choć nie obyło się bez zgrzytów. Kwaśniewski nie akceptował kandydatur Barbary Piwnik i Wiesława Kaczmarka na ministrów, choć nie miał do tego prawa. Moje „Oluś, ty nie masz tu nic do powiedzenia” przełamało wprawdzie opór, ale stało się początkiem „szorstkiej przyjaźni” i wynikających stąd kłopotów. Chropowata przyjaźń to niewątpliwie los, który czeka prezydenta i premiera także i w tej kadencji. Cóż, powiem z własnego doświadczenia: da się z tym żyć.