Tak jak bywa we Francji tak i w Polsce zanosi się na trudną cohabitation w polityce zagranicznej między Donaldem Tuskiem i Lechem Kaczyńskim. Na spotkaniach przywódców Unii Europejskiej uczestniczą szefowie rządów, ale zdarzało się, że Francja była reprezentowana przez premiera Lionel Jospina i prezydenta Jacques Chiraca. Obydwaj pochodzili z różnych obozów politycznych i wzajemna niechęć biła od nich z daleka. Z trudem hamowali emocje i nawet od czasu do czasu zamieniali ze sobą parę słów. Przypatrywałem się temu z rozbawieniem nie przypuszczając, że sam znajdę się w podobnej sytuacji.
Pod koniec stycznia 2003 roku minister Cimoszewicz z zażenowaną miną pokazał mi pismo od prezydenta. Z dokumentu wynikało, że Aleksander Kwaśniewski zamierza przewodniczyć polskiej delegacji na szczyt Unii Europejskiej w Atenach i podpisać tam Traktat Akcesyjny.
- Przepraszam cię, ale nie chcę się w to wtrącać. To sprawa między wami.
- Dobrze, odparłem. Załatwię to jakoś.
Sytuacja była zupełnie kuriozalna. Prezydent upominał się o rolę, do której nie miał prawa. Zgodnie z konstytucją traktaty negocjowane przez rząd podpisuje premier, a nie prezydent, ale w tym wypadku szło o podpis, który przejdzie do historii. Poleciłem szefowi moich doradców sporządzenie ekspertyzy prawnej i udałem się do Kwaśniewskiego.
- Mam pismo od ciebie, którego nie mogę zaakceptować, powiedziałem. Rozumiem, że chcesz wziąć udział w doniosłym akcie u podnóża Akropolu. Jednak szefem delegacji rządowej na tę uroczystość może być tylko premier i to ja wraz z Cimoszewiczem podpiszę traktat.
Na poparcie swoich słów podsunąłem Kwaśniewskiemu wykładnię prawną. Spojrzał chmurno.
- Każdy ma swoich prawników, rzucił niechętnie.
Nie upierał się jednak i w końcu postanowiliśmy, że pojedziemy do Aten razem. Ja będę przewodniczyć delegacji rządowej i podpiszę historyczny dokument. Prezydent będzie stał na czele delegacji państwowej i wygłosi przemówienie.
Panie premierze Tusk! Niezależnie od dąsów prezydenta Kaczyńskiego, a zwłaszcza pani Fotygi proszę przewodniczyć polskiej delegacji na szczyty unijne. Te spotkania to sprawa rządów, a nie prezydentów. Po co Merkel czy Barroso mają znowu dzwonić do Warszawy jak może Pan być na miejscu.